niedziela, 5 maja 2013

A oto historia Ulfgara, zacnego ze Wschodu krasnala!

Legenda głosi, że sam wybrał sobie imię.
Każdy, kto próbował mu je nadać, był olewany. Doslownie olewany. ...Znaczy się, w legendzie prawdy jest z reguły ledwo ziarno, jednak tym razem owe ziarno jest całkiem duże, wręcz stanowi całą legendę... No ale cóż mięli począć, jego jednooka matka (pomyliła sztylet z krasnoludzkim badziewiem do tworzenia krasnoludzkiego makijażu, kiedy nieco, a może i nieco bardziej, niż nieco wstawiona na jednej z krasnalskich balang próbowała się umalować) i wiecznie przestraszony ojciec (ten z kolei, kiedy był mały, a przynajmniej młody, wpadł do kotła z krasnoludzkim budyniem i od tej pory miał traumę na sam widok, na samą myśl o owej lepkiej mazi), no cóż mieli począć? Musieli poczekać, aż ich potomek zacznie mówić. Po burzliwym okresie wieku niemowlęcego, kiedy już doszedł, a właściwie doraczkował do mowy, pierwszym wypowiedzianym słowem nie była, wbrew pozorom, "mama", czy też "moja Ty droga, krasnoludzka matko, coś mię zrodziła w bólach i cierpieniach, i wykarmiła, i od zła uchowała", o nie. Pierwsze, co rzekł, brzmiało "Ulfgar". Widać nie mógł się doczekać, żeby rodzice przestali mówić do niego, sepleniąc, przez wypadające, złote zęby, "Beziunio mój a tititi, mój Ty Bezimienny dzieciaczku ti". Miał wyraźnie dość.
Był krasnalkiem niezbyt grzecznym, za młodu próbował bawić się procą, czego zaniehał po wystrzeleniu, w kierunku zachodzącego słońca, czarnego kota, co to spojrzał na niego krzywawo. Nie byłoby w tym nic złego, gdyby nie to, że pocisk poleciał całkiem daleko, zaś gdy zniknął z pola widzenia słońce zaszło niespodziewanie szybko. I dał się słyszeć krzyk. Ogniście gorący krzyk. Na drugi dzień słońce miało szarą plamę na sobie, zaś co stało się z miaukatym pociskiem, tego nie wie nikt...
Ulfgar, już młodzieniec, mierzący metr trzydzieści w kapeluszu, a nawet i bez niego, ciemno-, i zarazem długowłosy, imał się różnych prac w swoim rodzinnym mieście Gorath, leżącym między wzgórzami pasma Gór Serennah na dalekim Wschodzie. Jednak od małego drzemało w nim jedno pragnienie... chciał być wojem. Wojem zacnym, silnym, poważanym. Będąc rodowitym krasnoludem, z krwi, kości i złota, krasnoludem z hodowaną od małego brodą, którą ozwał Zenobiją (nazywanie przedmiotów i istot żywych stało się jego hobby, nawet wbrew woli, szczególnie tych drugich, stąd jego nieoficjalny przydomek "Nazwociskacz"), czuł, że wojownik to profesja wprost dla niego. Ćwiczył, ile tylko mógł, znosząc głazy z całej okolicy i układając je w ogromne stosy, aż w końcu dostał się do obronnej jednostki wojskowej swojego miasta. Niesłusznie oskarżony o kradzież złotego sygnetu jednego z żołnierzy, w bardzo mętnych okolicznościach zwolniony ze służby i wygnany poza granice Gorathu, przez co, delikatnie mówiąc, nie przepada za innymi przedstawicielami swej rasy. Od tamtej pory włóczy się po lasach, jako wolny 'szczelec', szukając spełnienia...