Legenda głosi, że sam wybrał sobie imię.
Każdy, kto próbował
mu je nadać, był olewany. Doslownie olewany. ...Znaczy się, w
legendzie prawdy jest z reguły ledwo ziarno, jednak tym razem owe
ziarno jest całkiem duże, wręcz stanowi całą legendę... No ale
cóż mięli począć, jego jednooka matka (pomyliła sztylet z
krasnoludzkim badziewiem do tworzenia krasnoludzkiego makijażu,
kiedy nieco, a może i nieco bardziej, niż nieco wstawiona na jednej
z krasnalskich balang próbowała się umalować) i wiecznie
przestraszony ojciec (ten z kolei, kiedy był mały, a przynajmniej
młody, wpadł do kotła z krasnoludzkim budyniem i od tej pory miał
traumę na sam widok, na samą myśl o owej lepkiej mazi), no cóż
mieli począć? Musieli poczekać, aż ich potomek zacznie mówić.
Po burzliwym okresie wieku niemowlęcego, kiedy już doszedł, a
właściwie doraczkował do mowy, pierwszym wypowiedzianym słowem
nie była, wbrew pozorom, "mama", czy też "moja Ty
droga, krasnoludzka matko, coś mię zrodziła w bólach i
cierpieniach, i wykarmiła, i od zła uchowała", o nie.
Pierwsze, co rzekł, brzmiało "Ulfgar". Widać nie mógł
się doczekać, żeby rodzice przestali mówić do niego, sepleniąc,
przez wypadające, złote zęby, "Beziunio mój a tititi, mój
Ty Bezimienny dzieciaczku ti". Miał wyraźnie dość.
Był
krasnalkiem niezbyt grzecznym, za młodu próbował bawić się
procą, czego zaniehał po wystrzeleniu, w kierunku zachodzącego
słońca, czarnego kota, co to spojrzał na niego krzywawo. Nie
byłoby w tym nic złego, gdyby nie to, że pocisk poleciał całkiem
daleko, zaś gdy zniknął z pola widzenia słońce zaszło
niespodziewanie szybko. I dał się słyszeć krzyk. Ogniście gorący
krzyk. Na drugi dzień słońce miało szarą plamę na sobie, zaś
co stało się z miaukatym pociskiem, tego nie wie nikt...
Ulfgar,
już młodzieniec, mierzący metr trzydzieści w kapeluszu, a nawet i
bez niego, ciemno-, i zarazem długowłosy, imał się różnych prac
w swoim rodzinnym mieście Gorath, leżącym między wzgórzami pasma
Gór Serennah na dalekim Wschodzie. Jednak od małego drzemało w nim
jedno pragnienie... chciał być wojem. Wojem zacnym, silnym,
poważanym. Będąc rodowitym krasnoludem, z krwi, kości i złota,
krasnoludem z hodowaną od małego brodą, którą ozwał Zenobiją
(nazywanie przedmiotów i istot żywych stało się jego hobby, nawet
wbrew woli, szczególnie tych drugich, stąd jego nieoficjalny
przydomek "Nazwociskacz"), czuł, że wojownik to profesja
wprost dla niego. Ćwiczył, ile tylko mógł, znosząc głazy z
całej okolicy i układając je w ogromne stosy, aż w końcu dostał
się do obronnej jednostki wojskowej swojego miasta. Niesłusznie
oskarżony o kradzież złotego sygnetu jednego z żołnierzy, w
bardzo mętnych okolicznościach zwolniony ze służby i wygnany poza
granice Gorathu, przez co, delikatnie mówiąc, nie przepada za
innymi przedstawicielami swej rasy. Od tamtej pory włóczy się po
lasach, jako wolny 'szczelec', szukając spełnienia...