czwartek, 20 września 2012

Ballada Nocnego Jeziora.

Jechałem starym wozem wśród leśnej gęstwiny
Obwieścić memu bratu syna narodziny.
Dziesiątki świetlików budziły wyobraźnię,
Dziesiątki ich światełek mą wypełniały jaźnię,
Drzewa złowieszczo szeptały pośród mroku,
Jelenie ulęknione zaś przyspieszyły kroku.
Księżyc złote koło zakreślał na niebie,
Oświetlając z lekka nasiąkniętą ziemię.

(Wnet zza krzaka wydobył swój kuper ratlerek,
Dosiadał go zaś dumnie żałosny nietoperek,
Wykładać mi zaczął banały życiowe,
Rozwiązał sprawę but-rzut w 'filozofa' głowę.)

Liść opadający mój widok przesłonił!
Do twarzy przykleiwszy swe roślinne członki,
Rozpuścił w moje włosy malutkie biedronki,
Ruiny na uboczu zamarłe zasłonił.

Ruiny, co niegdyś szlachcica domem były,
Lecz nadeszła burza, piorun z nieba skoczył,
I padając, pożarem cały dwór zamroczył,
Deszcze zaś okrutne po części zgliszcza zmyły.
Sam szlachcic był samotny, los chował głęboko,
Gdzie bowiem się udał po ognistej nocy,
Nie wie ni duch lasu, ani ludzkie oko.

Konie niespokojne kopyta w górę dały,
Chwilę później w strachu wędrówki odmawiały.
Opuściłem rydwan, by uspokoić bestie.

Wtem słyszeć się dało szelest z prawej strony,
Prastare konary zsunęły swe korzenie,
Z korony odleciały z szatańskim krzykiem wrony,
Las odsłonił z ulgą ciążące na nim brzemię.

W objęcia mego wzroku niezwykłe widzenie
Złożyło się łagodnie z widocznym utęsknieniem.
Uźrzałem przed się marę, jakoby wspomnienie
I wtedy porażony ostałem oświeceniem.

Ścieżynę zajmowała zjawa w płaszczu białolica,
Szata jej zielona włosy ukrywała,
Po twarzy niewiniątka przejrzysta łza spływała,
Głosili przecie ludzie-zaginęła dziewica!

Zwróciła się plecami do mojej postaci
I ruszyła naprzód sunąc tuż nad ziemią.
Cóże mogłem stracić?

Dotarliśmy w zatokę przy jeziora brzegu,
Tuż pode mną przemknął zając w pełnym biegu.
Widmo gładką dłonią na swe ciało wskazało,
Okryte chłodną mgiełką bolesną ranę miało.

Na piersi spoczywały jej palce splecione,
Spod nich wytaczały się strugi czerwieni,
Oczęta teraz martwe, tak niegdyś rozognione,
Pragnęły wreszcie odejść do krainy cieni...

Duch swe wargi rozchylił, wyrwał mnie z myślenia:

"Miałam Ci ja kochanka, com wielbiła go skrycie,
Z nim życia zapragnęłam w szczęściu, dobrobycie.
Pozostały mi jeno trujące mnie wspomnienia,
Mąż mój bowiem niedoszły innej spełnił marzenia.

Pewnej nocy w rozpaczy, co cała mną targała
Poszłam w gąszcz nieznany...
Przerosły moje serce złożone na nim rany,
Tak zmarłam z miłości, stąd dzisiaj twarz ma biała.

Lecz ono nadal krwawi czerwienią cierpiętniczą,
Nadal czuje przeszłość, istotę zwodniczą.

Bóg rzekł mi w końca chwili, ukoi me cierpienie
I ciało zabierze do Królestwa swego,
Gdy zmówi choć trzy razy człowiecze stworzenie
„Wieczny Odpoczynek” do Pana Najwyższego."

Przeszył moje wnętrze ten życia teatr czarny,
Gdzie ludki, jako kukły, na deskach umęczone,
Skazane wypełniają i kończą żywot marny,
Z ostatniej sceny schodzą oklasków pozbawione.

Litością ujęty, modlitwę odprawiłem,
Dodając jeszcze czwartą, by nie było mało.
Blaskiem oślepiony z nagła odskoczyłem!
Z piasku złotawego zniknęło drobne ciało...




 ***[26 listopada 2013] Pamiętam wielką frajdę, jaką miałem podczas pisania tego wiersza, szczególnie niesamowicie prezentowały się w mej głowie obrazy... a że zdolności malarskich u mnie za grosz, skończyło się na dziele pisanym  Opowieść - z kategorii fantasy, nic do interpretacji, ot co. Nie wiem, za cholerę nie wiem, dlaczego ubzdurałem sobie wtedy zrobić wstawkę o Edwardzie Cullenie dosiadającym Paulo Coelho, ale jednak zrobiłem. xD***

niedziela, 2 września 2012

Lawenda w ciemności pochłania całego mnie.

Miasto jest martwe. Dochodzi trzecia nad ranem, niby dochodzi, ale idzie bardzo powoli, wolniej nawet ode mnie. Światło sączy się z lamp ociężale, jakby nie czuło się potrzebne o tak późnej porze. A przecież jestem, jestem pośród zapachu lawendy i łaknę choćby marnego blasku z oczu tych leniwych latarni. Zagubiony czterokołowiec przejeżdża z dużą prędkością przez rondo, jakby panikował w poszukiwaniach zaginionego domu. Odległa gwiazda rzuca mi obojętne, wyprane z emocji spojrzenie, zniechęcając do kontaktu wzrokowego i chowa się za płaszczem ciemnych chmur. Źdźbło trawy śpi oparte o kamyk, cicho oddychając, jednak wystarczająco, bym mógł to słyszeć i spokojny pójść dalej. Manekiny na sklepowych wystawach patrzą na mnie, a przynajmniej próbują, co nie zmienia wcale faktu, że są równie martwe jak jak płytki chodnikowe, po których stąpam. Płytki połamane, płytki, które doświadczyły już dotyku tylu podeszew, ile na oczy nie widziałem. Kolana strzelają, zmęczone całym popołudniem. Wieczorem. Popołudniem i wieczorem. Przecież tyle czasu poświęciłem, tyle czasu poszło na nietańczenie! I właśnie dlatego mają prawo być zmęczone. Chropowata i dość pofałdowana na co dzień rzeczywistość jest bardziej miękka, płynna, zdaje się wolno toczyć razem ze mną, gładsza i cieplejsza niż w dzień. Niosę pojemnik, jasnofioletowe kulki w nim zawarte pienią się przy potrząsaniu, emanują równie wyraźnym jak ich kolor zapachem lawendy. Wszyscy ludzie śpią martwi w swych wygodnych, obszernych łóżkach, nie bacząc na płynący czas, grzejąc się wzajemnie, śniąc o przyszłości i przeszłości, obu równie nierealnych i wyimaginowanych przez zmęczone umysły, bowiem ile zależy od nich? Chłód dopada szyby, wiedząc, że nadszedł jego czas, spowija je swoją pajęczyną i uzależnia je od siebie na najbliższe godziny. Gdzieś w oddali, jedyna żywa istota, niebieska sukienka świdruje mnie spojrzeniem. Wiem to, po prostu wiem, odległość nie jest najmniejsza, ale czuję lawendę i zwyczajnie jestem pewien tego wzroku. On nic nie znaczy, kompletnie nic, spotykam go pierwszy i ostatni raz, ale stanowi zagadkę, jakiej nie umiem rozwiązać i nawet nie będę próbował. Liczy się to, co tu i teraz, martwe miasto i jedna jedyna dusza, dusza z czarno malowanymi oczami, badająca głęboko wnętrze mojego umysłu, tak szalenie pogmatwanego, gdy dochodzi trzecia nad ranem, a buty od garnituru łaskawie nie wprowadzają bólu w mój wieczór. Wzrok, pragnące spojrzenie, łaknące informacji i życia spoza mnie. Dusza z czarno malowanymi oczami. Lampy gasną. Mijam ją i odchodzę. Lawenda w ciemności pochłania całego mnie.






***[7 stycznia 2014] Wydawałoby się, stek zmyślonych elementów świata przedstawionego w tekście, a jednak nie, a jednak znowu spotykamy się z czymś, co widziałem na własne oczy (tak, okulary miałem, więc nic mi się nie przywidziało:D). Wyciągnąłem tekst owszem, starszawy, ale mający dla mnie ogromne znaczenie, krótki fragment prozę stanowiący, chwila, właściwie trzy krótkie chwile, uczucia, połączone w jeden opis, przyjemna impresja, jakiej dzisiaj doświadczam niestety rzadko.
Trzy obrazy. Jeden – podróż przez miasto nocą, przed trzecią godziną około, który urzekł mnie niebywale, podróż po odstawieniu samochodu do garażu. Czemu o tej porze? Ślub z weselem razem wzięte zajęły mi dzień wcześniejszy, czyli pierwszy dzień września roku przedpoprzedniego.
Drugi obraz to tajemnicza niewiasta, która w powyższej uroczystości rodzinnej uczestniczyła, suknia jej nietypowy krój posiadała, urzekająca, niebieska, ciemnoniebieska, urzekająca i postać, i suknia. Do dzisiaj nie wiem, jakie imię nosiło to dziewczę i nigdy się nie dowiem, ale pamiętam, że koniec mego pobytu w sali naznaczony został jej spojrzeniem, fascynujące strumienie wzroku trwające po kilkanaście sekund, czarne umalowanie, intryga, niby nic, coś banalnego, ale fascynującego,
brak mi słów.
Trzeci obraz? Pudełeczko z kulkami lawendą pachnącymi, które mam do dzisiaj. Pierwszą czynnością po wejściu do domu z mojej strony było udanie się do pokoju, bez włączonego światła zaciągnięcie się tym zapachem. Do zobaczenia wkrótce. ***